niedziela, 6 czerwca 2010

Ostatnia okazja na azje w tym roku, protestow nie widac wcale w Bangkoku.



Mialem zamiar robic nic, a jednak nie wytrzymalem i stawilem czola wyzwaniu pt. Bangkok. Pierwszy wieczor ograniczylem do rozeznania na slynnym padole ludnosci podroznej czyli Khao San. Po pierwszym spotkaniu mialem obraz dosc nikly, poniewaz cala ulica wypchana byla po brzegi wodnymi wojownikami podczas Songkran na poczatku mojego tripa. Wczesniej dosc przypadkowo wyladowalem w 6-pietrowym centrum handlowym, gdzie dowiedzialem sie ze nowy Shrek jest w kinach, w dodatku w 3D wiec nie moge doczekac sie aby zobaczyc go w polskiej wersji jezykowej.

Tak juz bywa i trudno to zmienic, ze kiedy jest plaza to tylko sie lenic.



Co tu duzo mozna opowiedziec o przebywaniu na tajskiej wyspie? Jedynie tyle, ze pierwotnie ustalona Ko Chang ulegla zmianie i ostatecznie wyladowalem na Ko Samet z powodu szybszego dostepu do Bangkoku, a szczerze powiedziawszy bylo to duzym argumentem przesadzajacym biorac pod uwage 50% nocy w ciagu ostatnich 2 tygodni podrozy przespanych w autobusach.
Takze podroz dobiega konca jak i zywiolowa mobilizacja, do ktorej bylem zdolny przez caly okres jej trwania.
Lezenie plackiem na piachu, taplanie sie w wodzie, jedzenie, ogladanie filmow dvd, uzupelniania blogowych zaleglosci to czynnosci ktorymi moge pochwalic sie w czasie 2 dni i 3 nocy spedzonych na Ko Samet. Jedynym wyczynem byly przechadzki wzdloz plazy. Wyspa ladna, spokojna, lezaca na ternie morskiego parku narodowego. Jak twierdza lokalesi wyjatkowo malo ludzi. Pewnie protesty w Bangkoku wystraszyly potencjalnych przybyszow.
2 dni minely just like that, poczynilem juz przedostatni raz backpack packing i odjechalem do Bangkoku.

Kto sie w cierpliwosc dosc spora uzbroi, moze zobaczyc Ho Chi Minha w Hanoi



Rzadko odczuwany przez ostatnie 2 miesiace chlod budzi mnie na gornym pokladzie pietrowego lozka, generowany przez klimatyzacje i wiatrak znajdujace sie niemal nad moja glowa. Niechetnie schodze po drabince na dol, krzatajac sie miedzy podobnymi miejscami sypialnymi do mojego starajac sie spakowac. Jest 5 rano. Po zejsciu 3 pietra nizej oddaje klucz, wypijam rzadko spozywana przeze mnie kawe i wychodze na pusta jeszcze ulice. Jest jasno, zaraz slonce wyjdzie ponad budynki wzmagajac juz i tak wysoka temperature. Po 5 minutach spaceru docieram do punktu wyjscia -przystanku minibusow na lotnisko. Opuszczam Hanoi i niebawem przywitam Bangkok po raz drugi.
Za pozostale w moim portfelu 15 000 dongow nie moge odmowic sobie ostatniej okazji wsiorpania miski Pho wsrod lokalesow po przeciwnej stronie ulicy. Mimo wczesnej pory kilkanascie osob zasiada plastikowe krzeselka bez oparcia przy niskich stolikach. Wygladaja jak w stolowce w przedszkolu. Taki zestaw "mebli" jest czesto spotykany na ulicy i domniemam, ze chodzi o zasade im mniejsze tym tansze. Pho to tradycyjna wietnamska zupa z makaraonem, serwowana najczesciej z kawalkami wolowiny i posiekana zielenina. Do smaku mozna doprawic ja chilli, marynowanym czosnkiem, obowiazkowo skropic limonka, ewentualnie dodac pieprzu lub soli i zupka gotowa jest do wchloniecia za pomoca pary paleczek i lyzki przypominajacej mala chochelke. Pho to dobry cieply posilek na poczatek dnia.
Dzien wczesniej udalo mi sie uniknac kupna podrobionych najkow w jednym z licznych sklepow z butami co bylo rownie wyzywajace jak unikanie potracenia przez ktoregos z niesamowitej ilosci motocyklistow przemierzajacych chaotycznie wszystkie ulice stolicy podczas prob przedostania sie z jednej strony ulicy na druga. To z kolei zaledwie namiastka adrenaliny jaka zaserwowalem sobie kursujac jako pasazer moto taxi miedzy dworcami autobusowymi aranzujac sobie bilety na Cat Ba i do Sapa. Ulica wielopasmowa to wlasciwie jeden szeroki pas ruchu pozwalajacy wedlug uznania manewrowac motocyklistom, kierowcom autobusow i samochodow. Na szczyty cierpliwosci wspinalem sie natomiast stojac w godzinnej kolejce do mauzoleum Ho Chi Minha, choc nie zdawalem sobie sprawy z powagi sytuacji i miejsca, ale nazywajac rzeczy po imieniu i bez ceregieli zwlaszcza nie nalezac do narodu wietnamskiego to wystalem swoje aby w koncu przejsc w okolo 2 minuty naookolo szklanej krypty w ktorej spoczywal sobie ladnie odziany nieboszczek wyzej wspomnianego autoretetu panstwa pilnie strzezony przez uzbrojonych straznikow.
Centrum Hanoi tzw. Old Quarter otacza jezioro mieszczace sie w jego sercu. Waskie uliczki obsiane kafejkami i restauracjami, targi zywnosciowe, platanina dziesiatkow kabli wysokiego napiecia na slupach, charakterystyczne stozkowate nakrycia glowy noszone przez kobiety prowadzace handel obnosny. Upatrzylem sobie takze na mapie punkt z napisem Bia Hoi i po dlugim spacerze w skwarze udalem sie do zrodelka :) Na skrzyzowaniu 4 ulic zasiadlem na jednym z rzedu plastikowych krzeselek ustawionych na chodniku, zwroconych w strone ulicy i za chwile w moim reku pojawila sie szklanka zimnego piwa o wartosci 4000 dongow (~80gr). Dzielac sie historiami z ludzmi dookola i obserwujac zycie uliczne doczekalem 10 szklanki piwa i konca swojego dnia.

sobota, 5 czerwca 2010

Niezbedny okazal sie skuter i mapa. Spelnienie marzen czyli gorska Sapa.



Jeszcze nie wybralem sie w pozaeuropejska podroz w ktorej zabrakloby gorskich krajobrazow. Co prawda Laos nieco zaspokoil ta potrzebe, ale wiedzialem, ze na polnocy Wietnamu jest miejsce powalajace pieknem krajobrazu, a pola ryzowe utworzone na zboczach dodaja mu troche, mozna by rzec, artyzmu. Zrzadzeniem losu najtanszy bilet lotniczy do Bangkoku byl dopiero na 2.06 czylli 3 dni pozniej niz pierwotnie chcialem. Jak sie pozniej okazalo glownie dzieki temu przypadkowi moja wycieczka do Sapa okazala sie mozliwa.

Zgubic sie wsrod tylu skal ze heeeeej, czyli wypad kajakiem po Halong Bay.



Dalsza podroz kontynuuje sam, gdyz z powodu malej ilosci czasu musze nieco pospieszyc swoja wwedrowke. Wyjazd z Hoi An o 7 rano, 4 godziny w Hue oczekujac na przesiadke i o 18 wsiadam w nocny autobus do Hanoi. Za krotkie i nie dajace mi mozliwosci swobody ruchu "lozko" przypominajace miejsce w formule 1 do wyskosci uda. Krotko mowiac sama radosc i gwarancja wyspania sie. Okolo 6 nie moge juz zasnac, a godzine pozniej witam sie z banda naprzykrzajacych sie moto taxowkarzy odbierajac plecak z luku bagazowego. Tym milym akcentem zaczalem swoj pobyt w stolicy Wietnamu-Hanoi.
Szybko kieruje sie do Backpackers Hostel, ktory jak okazuje sie licznie oblegaja brytyjczycy slynacy ze swojego imprezowego stylu przemierzenia Azji. Wlasnie zbiera sie grupa na 3-dniowy rejs po Halong Bay. Kilku niedobitkow z ubielglej nocy stara sie ogarnac zjadajac na szybko bagietke z bananem. Na szczescie Wietnamki pracujace w recepcji bardzo dobrze mowia po angielsku i sluza pomoca dzieki czemu po 2 kawach i sniadaniu oraz pol godzinnej konsternacji decyduje sie czym predzej opuscic zatloczone Hanoi i kierowac sie w strone Cat Ba, najwiekszej wyspy na zatoce Halong.
Jako pasazer moto taxi z duzym plecakiem i w malym kasku jade na dworzec autobusowy. Kupuje bilet laczony bus-lodka-bus pozwalajacy mi bezposrednio dostac sie do Cat Ba town na wyspie. Niestety na tym dworcu nie ma biletow do Sapa, a biorac pod uwage moj napiety termianarz lepiej byloby juz go miec. po 10 minutach negocjacji z kierowcami moto taxi znow z duzym plecakiem jade na inny dworzec uczestniczac w gestym ruchu ulicznym.
Jak na 10 rano po ponad calej dobie w podrozy to dzieje sie na prawde duzo. Przemierzam w ten sposob blisko 10 km zeby kupic bilet do Sapa i wracam z powrotem na dworzec.
Zmeczenie daje sie we znaki i cala droge do portu przesypiam w autobusie. Jeszcze tylko przesiadka do lodki i za chwile jade autobusem na wyspie. Na szczescie decyzja byla trafna, gorzysta wyspa porosnieta dzungla jest piekna, porownanie jej w przewodniku do krajobrazu z Jurassic Park jest jak nakbardziej na miejscu. Za 7$ dostaje tez jeden z lepszych pokoi na jakies trafilem z panoramicznym widokiem na zatoke wyspy. W miescie, skladajacego sie glownie z hoteli na wybrzezu zamawiam jednodniowa wycieczke do Halong Bay, przygladam sie dziwnym stworom w akwarium i trafiam na plaze otoczona skalami gdzie koncze dzien.
Rano dolaczam do grupy, ktora na szczescie jest tylko 7 osobowa. 4 z nas zajmuje gorny poklad statku i przeplywamy posrod gorzystych wysp i skal wyrastajacych z wody. Odwiedzamy 2 jaskinie, z ktorych druga jest na prawde imponujaca wielkoscia i swietnie podswietlona. Przerwa na obfity lunch, nurkowanie z maska w wodzie bez widoku :) i decydujemy szybciej poplywac na kajakach. W dwuosobowym kajaku przypadla mi w parze angielka. Pytamy gdzie mozemy plynac, w odpowiedzi slyszac ze wszedzie zaczynamy wioslowac. Postanawiamy zrobic petle dookola skal wyznaczajac sobie wyimaginowana trase, ktorej w koncu nie widac przez gory. Znajdujemy jeden przesmyk, pozniej drugi, kolejne tez bez problemu. Przeplywamy obok rybich farm, gdzie obszczekuja nas psy podbiegajac do skraju unoszacej sie na wodzie platformy. Mniej wiecej w polowie drogi zaczynamy szukac odbicia w prawo aby zaczac powoli wracac. Wplywamy w okolo 3 zatoki, gdzie pomimo ze jest pieknie nie ma drogi przelotowej. W koncu docieramy do slepego zaulku bez dalszej mozliwosci ruchu. Wszystko pieknie, ale powrot ta sama trasa, dluga trasa to nie bylo cos o czym marzylem na koniec dnia. Po dluzszych zmaganiach z wioslami jestesmy nieco zagubieni, probujac odnalezc nasza przystan. Wesolymi okrzykami probujemy przywolac kogokolwiek do pomocy. Calkiem przypadkowo znajdujemy przystan, lecz okazuje sie ze mamy godzinne spoznienie i lodka wraz z nasza grupa juz zaczela akcje poszukiwawcza. Obylo sie bez pretensji, chyba cieszyli sie ze jednak sie odnalezlismy. Po powrocie mobilizuje sie jeszcze na przejazdzke skuterem po wyspie bedac w nie lada zachwycie otaczajacej mnie przyrody. Po dotarciu do hotelu mam juz sile tylko na prysznic i padniecie na lozko.

Lowcom przygod daje dobra rade, wbij sie w miejski ruch swym jednosladem.



Chec poznania i oodkrycia czegos nowego nie pozwolila nam spokojnie spedzic kolejnego dnia na bezczynnosci w Hoi An. Zachecony przez mojego holenderskiego kolege postanowilem sie przemoc i w koncu dosiasc jednoslada. Jako, ze moje wczesniejsze doswiadczenia nie byly zbyt pomyslne przez cala podroz raczej nie bylem skory do tej formy podrozy, ale jak to sie mowi raz kozie smierc wiec decyzja zapadla.
Rano predkie sniadanie i juz dosiadamy 2 sporej, jak na skutery, wielkosci yamahy. Naszym celem jest odnalezienie China Beach, rzekomo jednej z ladniejszych wzdloz wietnamskiego wybrzeza. Szybko wyjezdzamy z miasta wyostrzajac uwage aby odnalezc sie w chaosie ruchu drogowego. Za chwile jedziemy juz dwupasmowa droga szybkiego ruchu, gdzie w zasadzie skala przyjeta przeze mnie wczesniej odnosnie procentowego udzialu pojazdow na drodze potwierdza sie. Na trasie praktycznie same motocykle co znacznie poprawia komfort jazdy. Po kilku kilometrach mijamy wielkie resorty turystyczne, wygladajace na gorna polke cenowa, jednak zdecydowanie nie odnajduje sie w tym klimacie wakacji wiec podziwiam tylko ogrom budowli.
Po okolo pol godziny nieoczekiwanie jestesmy juz w Danang, 4 co do wielkosci miescie Wietnamu. Wlasciwie na jego obrzezach, mijajac piekna plaze, nastepnie zatoke rybacka kierujemy sie do wyrastajacego bialego monumentu na wzgorzu przedstawiajacego jakas postac. Na miejscu okazuje sie, ze to swiezo wybudowana swiatynia, trwaja jeszcze prace wykonczeniowe. Wielki posag to jakas postac sakralna, przepraszam za ignoranctwo, ale nie orientuje sie jaka :) Jakkolwiek, jej rozmiar robi wrazenie, jak i widok rozciagajacy sie na wybrzeze i miasto. W baku robi sie pusto wiec kierujemy sie w strone Danang. Tam calkiem przypadkowo przezywamy najlepsza przygode z calej jazdy. Po zatankowaniu probujac znalezc droge wyjazdu z miasta, docieramy do najbardziej ruchliwego skrzyzowania w miescie (tak przynajmniej wygladala to z mojej perspektywy). Co gorsza nie bylo juz odwrotu, a sygnalizacja swietlna raczej nie byla wyznacznikiem porzadku ruchu. Postepujac za przykladem lokalesow, uzywam klaksonu ile sie da i jade. Pojazdy nacieraja z kazdej strony mijajac sie na srodku skrzyzowania zasada kto ma bardziej glosny klakson, lub po prostu nie zatrzymujac sie jada do przodu. O dziwo bez wiekszych problemow udaje mi sie wyjechac z tego zawirowania i jedziemy przez most. Trzymam sie prawej strony jezdni, dajac sie mijac wszystkim chetnym do szybszej jazdy, smieje sie do siebie patrzac na ogrom kierowcow przede mna i za mna. Jeszcze tylko mniejj oblegane rondo i jestesmy z powrotem przy plazy. Na koniec wycieczki odwiedzamy Marble Mountains, sluzace jako surowiec do produkcji duzych i ciezkich rzezb. Cala wioska dookola trudni sie wylacznie tym, a same wzgorza to standardowo swiatynie, kilka dobrych punktow widokowych i jaskinia swietnie zaaranzowana dymem z kadzidel, przez ktory przenika wpadajace przez otwory w sklepieniu swiatlo.
Spaleni sloncem wracamy do Hoi An zeby odpoczac przed kolejna dluga podroza.

Dobry material czy niezly chlam. Odpowiedz znaja kupcy ciuchow z Hoi An...



Hoian dzieki dobrze zachowanej architekturze starego miasta zostalo zapisane na liscie swiatowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. W zasadzie mozna je porownac do Luang Prabang. Podobnie jak w laotanskim miescie, tak i tutaj w mury starego budownictwa zostala wcielona niezliczona ilosc sklepow i sklepikow, kafejek i restauracji co moim zdaniem psuje caly klimat w obu przypadkach, lecz zgodnie z narastajacym naplywem turystow jest zjawiskiem nieuniknionym, a szkoda...
W Hoi An zawitalem wczesnie rano, po pierwszej podrozy sypialnym autobusem. Niestety zostal on zaprojektowany na rozmiary wietnamskie czyli moj wzrost nie kwalifikuje sie juz do komfortowego przemieszczania sie tym srodkiem transportu. Wciaz jednak lepsze za male "lozko" niz spanie na siedzaco.
O 7 kieruje sie do hotelu, ktory wybral juz Reinier, uczestnik multinarodowej kolacji. Po jednodniowym pobycie w Nha Trang-kolejnym przystanku na wybrzezu po Mui Ne takze stwierdzil, ze czas ruszyc dalej.
Brak pradu zmusza nas do rozeznania sie w okolicy. Docieramy na targowisko chyba najliczniej oblegane o tej porze dnia. Przedzierajac sie wsrod stoisk z warzywami i owocami, miesem, zywymi kurami i kaczkami sponiewieranymi sznurkiem, w koncu gadzetami dla turystow, wydostajemy sie na ulice aby zaczac od lokalnego sniadania czyli Pho i Lat Cao. Tym sposobem wpadamy w wir smakowania lokalnych potraw na zmiane z wietnamskimi piwami, przenoszac sie z czasem od przydroznych knajp do stoisk z jedzeniem wewnatrz targowiska stolujac sie wsrod miejscowych.
Hoi An rozslawilo sie wsrod podroznej spolecznosci z tanich uslug krawieckich. Na kazdej ulicy sprzedawcy zapraszaja do swojego sklepu aby obejrzec materialy i w rezultacie zamowic sobie garnitur, koszule, sukienke, a nawet buty w innym zakladzie wyspecjalizowanym wlasnie w obuwiu. Trudno powiedziec czy to dobra jakos materialu, wykonania i w wiekszosci miejsc brak sampli d przymierzenia w zwiazku z czym zrezygnowalem z tej przyjemnosci, ale przy okazji wizyty na poczcie moglem zaobserwowac, ze sa ludzie ktorzy daja sie poniesc i wysylaja do domu paczki, a raczej paki ladownosci mojego 70-litrowego plecaka.
Nadejscie pory deszczowej tez dalo o sobie znac w 15 minut zamieniajac ulice w rzeczke.
A na koniec dnia zaczerpnalem krotka "lekcje" wietnamskiego zartujac ze sprzedawczyniami jednego ze sklepow. Wielokrotnie slyszalem od podrozujacych, ze Wietnamczycy sa niemili i malo przyjazni i nie mam pojecia skad wynikaja te wnioski. Uwazam raczej, ze sa otwartymi ludzmi chetnymi do pomocy i skorymi do zartow.